środa, 11 stycznia 2017

TRICK OR TREAT - Rabitts Hill part 2 (2016)

Byli świetnym cover bandem Helloween, mają swojego Michaela Kiske, mają pomysł na granie i mają umiejętności. Niestety włoski Trick Or Treat nie jest wstanie osiągnąć tyle co Helloween. Jednak wesołe melodie, szybki power metal i zgrany band to nie wszystko. Trzeba jeszcze umieć tworzyć hity, kawałki które zapadną w pamięci. To jest właśnie problem tej kapeli. Działają od 2002 r i od tamtego czasu nagrali 4 albumy, czego dwa albumy stanowią „Rabbits Hill”. Zespół zrobił podobnie jak Hellloween z „Keeper of The Seven Keys”. Mamy dwie części albumu i podobny zamysł. Niestety „Rabitt;s Hill” daleko ma do tamtego kultowego albumu Helloween. Jeżeli zapomnimy na chwilę o Helloween i skupimy się na samej twórczości Trick Or treat to trzeba przyznać, że „Rabitt;s Hill part 2” jest najbardziej dojrzałym dziełem zespołu i pierwszy raz zespołowi udało się porzucić etykietę klonu Helloween. Słychać, że włoski band próbuje zaskoczyć słuchacza, stara się grać nieco ciężej, nieco ostrzej i nie stawia na jeden motyw. To są zmiany na lepsze i mogą bardziej rozwinąć zespół. Alessandro Conti w zespole Luca Turilliego podszkolił się wokalnie i jest kimś więcej niż kopią Kiske. Na nowym albumie śpiewa melodyjnie, podniośle i stara się być sobą. Odwalił kawał dobrej roboty. Otwieracz w postaci „Inle” to prawdziwa petarda power metalowa, która pokazuje jak zespół dojrzał i jak zaczął tworzyć muzykę na poważnie. Zmiana na lepsze i to słychać. Romantyczny „Together Again” to z kolei ukłon w stronę Blind Guardian. „Cloudrider” wyróżnia się ciekawą partią basową i nieco ostrzejszą grą gitarzystów. Echa Edguy czy Freedom Call są tutaj słyszalne. Zespół dobrze radzi sobie w nieco dłuższych kompozycjach co potwierdza „Efrafa”, który ma coś z Helloween. Do grona ciekawych kawałków warto na pewno też zaliczyć energiczny „The great Escape”, który oddaje to co najlepsze w power metalu. Zespół tutaj pokazuje swoją pomysłowość i dobre szkolenie techniczne. Podobnie jak na poprzednim albumie, tak i tutaj mamy ciekawych gości. Pojawia się Tim Ripper Owens w agresywnym „They Must Die”, czy Tony Kakko w „United”. Obie te kompozycje wiele wnoszą do albumu i potwierdzają wysoką formę muzyków. Kawałek z Ripper to prawdziwa petarda i nie ma tutaj mowy o jakimkolwiek błędzie. Fani Judas Priest czy Iced earth będą zadowoleni. Z kolei „United” to bardziej komercyjny kawałek, który nada się na rozgrzanie koncertowy. Największe obawy wiązały się z najdłuższym utworem w postaci „The Showdown”. Jednak i tutaj zespół zaskoczył i stworzył wyjątkowo wciągający kawałek. Udany hołd dla starego Helloween. Dobrym podsumowaniem jest nieco stonowany „Last breath”. Materiał jest wyrównany, są mocne kawałki, jest urozmaicone i zespól stanął na wysokości zadania, by porzucić etykietę klona Helloween. Kawał dobrej roboty i trzeba przyznać, że jest to najlepszy album tej formacji.

Ocena: 8.5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz